W rocznicę Franciszkowej instrukcji w kwestii opieki nad Tradycją z 16 lipca 2021 roku.
To czego nie rozumieją antytradycjonaliści:
Nasze umiłowanie tradycyjnego kultu Kościoła jest rodzajem miłości zwanej pietas, czyli pobożnością w jej najgłębszym znaczeniu: jest tym co miłość do własnego kraju w jej całym i konkretnym pięknie, złożoności, do patrii lub ojczyzny, dla której jest się przygotowanym cierpieć i umrzeć; jest to miłość do członków rodziny, z którymi łączą nas najbardziej intymne więzi - pokolenia, zażyłość, długowieczność, hołd, wdzięczność i oddanie.
Pobożność wobec tego co żywi, wychowuje, unosi; jesteśmy ogniwami żyjącego łańcucha, łączącego z przeszłością i idącego naprzód. Ta pobożność jest czymś tak głębokim, że trudno ją dokładnie opisać: jest zarówno psychologiczna, jak i ontologiczna, odczuwalna do szpiku kości, jak i głębi duszy, to raczej materia serca niż umysłu (co nie znaczy, że nie można jej argumentować gdy jest się mocno naciskanym, ale słowa nigdy nie oddadzą jej sprawiedliwości).
Ta pobożność ożywia katolików, którzy znają i kochają tysiącletnią liturgię Kościoła łacińskiego. Ta pobożność rośnie z biegiem czasu, gdy jesteśmy, by tak rzec, coraz bardziej wszczepieni w rodzinę świętych i mądrość wieków. Nie jest to jakaś „preferencja” na rynku towarów ani „pociecha”, której szukamy z samolubnych powodów.
Z czasem, to po prostu to, kim i czym jesteśmy jako katolicy wielbiący Boga i kochający piękno Jego świętości, którego doświadczamy w tym budzącym podziw darze Jego Opatrzności – i których, gdy zapuszczamy się głębiej w Tradycję, po prostu nie znajdujemy nawet w najlepszych z najlepszych obrządkach Novus Ordo; bo to inny rytuał, inna rodzina i rodowód, inny świat. Przynajmniej tak bym to określił, po dziesięcioleciach doświadczeń z obydwoma formami (przez wiele lat jednocześnie, aż do momentu kiedy nie mogłem już dłużej znosić tego dysonansu).
Porzucilibyśmy starożytne obrzędy Kościoła tak szybko, jak porzucilibyśmy nasze matki i ojców, naszych mężów i żony, naszych synów i córki.
Ponieważ mamy do czynienia z duchowo-etyczno-egzystencjalną więzią w samym rdzeniu człowieka, widzimy, że ogólnie rzecz biorąc ataki na ryt przedsoborowy są skazane na porażkę a nawet przynoszą odwrotny od zamierzonego skutek. Daleka od walki o to, co „zewnętrzne”, ta wojna dotyczy tego, co najgłębsze w ludzkim sercu – miejsca w którym wiara staje się ciałem, piękno staje się życiem, a modlitwa staje się rzeczywista.
Ale ci, którzy są na zewnątrz, którzy nie skosztowali tego daru, nigdy tego nie zrozumieją; myślą, że wystarczy (albo „powinno” wystarczyć) otrzymanie polecenia autorytetu, a wtedy wszyscy ustawimy się w równym szeregu. Jak bardzo są ślepi!
Nie obwiniam hodowców i apologetów nowych form liturgicznych za błędną ocenę ich braci. Nowe formy to prefabrykaty, maszyny do modlitwy, bombki i księgi które można dowolnie zmieniać, narzucać w jednej chwili aby w kolejnej chwili unieszkodliwić. Nie może być mowy o głębokim, trwałym, chwytającym za serce oddania takim rzeczom, żadnej pobożności. Są jak części garderoby, które zdejmujesz i ponownie przywdziewasz.
Tak więc, niezłomni zwolennicy Novus Ordo – zwłaszcza ci, którzy ledwie co zostali dotknięci marzeniem Benedykta XVI o „wzajemnym wzbogaceniu”, które tak naprawdę nigdy nie było niczym więcej niż pełnym nadziei sposobem na rozpoczęcie nowego ruchu liturgicznego (a jeśli spojrzymy w jaki sposób Franciszek odprawia Mszę, zobaczymy że wizja Benedykta nawet nie otarła się o jego cień) – na podstawowym poziomie nie mogą zrozumieć swoich tradycyjnych braci i dlatego, gdy próbują „pomóc” lub ich „zdyscyplinować”, nadal popełniają najbardziej rażące, deprecjonujące ich sprawę i budzące w nas męczeństwo błędy.
Peter Kwasniewski
tłumaczył A. Jakubczyk